Pewnego razu do mojej Teściowej przyszła sąsiadka. Była to bardzo marudna sąsiadka, która przychodziła głównie po to, żeby pytać która godzina. Chociaż w domu miała zegar z kukułką, zegar elektroniczny i wiecznie włączone radio, przeważnie gdy już weszła piętro wyżej (do Teściowej) zapominała, która jest godzina (miała też zegarek na ręce, ale może zapominała na niego popatrzeć), zapominała też po co właściwie do Teściowej szła, więc już w drzwiach pytała o godzinę, ewentualnie jaki mamy miesiąc, albo który dzisiaj jest. Zazwyczaj zapominała również zdjąć z gazu czajnika, który gwizdał potem na cały regulator przez następne pół godziny.
A ona siadała sobie u Teściowej przy stole i godzinami opowiadała jej o różnych rzeczach, o swoich dziewięciorgu dzieciach lub o tym co dzisiaj robiła, jadła i o czym to zapomniała... I chociaż Teściowa znała sąsiadkę (chciałoby się powiedzieć - jak zły szeląg, ale nie będę złośliwa :D) od niemal 50-u lat, zawsze cierpliwie wysłuchiwała tych historii, od czasu do czasu grzecznie potakując.
Przyznam szczerze, że te wizyty były dla mnie swoistą udręką, już po kilku minutach starałam się wyłączyć i nie słuchać tych opowieści po raz n-ty, doprawionych lecącymi w tle teleturniejami oraz "Modą na sukces". Aż nagle tegoż pamiętnego "razu" własnym uszom nie wierzę - sąsiadka zaczyna się zachwycać jakimś daniem, które jej zięć Niemiec, czy też jego matka Niemka przygotowali na jakieś tam przyjęcie rodzinne i którym to sąsiadka miała okazję się delektować. I opowiada, opowiada jakie to mięsko było aromatyczne, rozpływające się w ustach, takie dobre, że ona nigdy lepszego nie jadła.
- A mówię Ci, Helu, jakie to łatwe do zrobienia, nic nie trzeba zapamiętać, tylko tę wołowinę i goździki dajesz i samo się zrobi.
Ja tym razem chłonęłam ten monolog i zastanawiałam się co to za dziwne (niemieckie*!) połączenie mięsa i goździków (za którymi nie przepadałam) i zero przypraw, poza solą... No, krótko mówiąc - nie widziałam tego. Ale że przepis był dziwny i zapadł mi w pamięć, postanowiłam się przekonać, czy podzielę zachwyt sąsiadki.
Długo po tej wizycie zrobiłam wołowinę z goździkami na obiad. Robię od tamtej pory regularnie. Zawsze widząc dobrą, młodą wołowinę w sklepie przypominam sobie o wołowinie z goździkami, pamiętam nawet, kiedy ostatni raz ją robiłam. Tak, tego smaku się nie da zapomnieć.
Zastanawia mnie tylko, jakim cudem właściwie ta zapominalska sąsiadka zapamiętała ten przepis? Cóż, chyba ten niezapomniany smak zrobił swoje... Przekonajcie się sami.
*Całe zdarzenie miało miejsce w zamierzchłych czasach, kiedy jeszcze Prezydentowa mieszkała w Polsce na stałe i za jedyną dobrą rzecz pochodzącą z Niemiec uważała proszek do prania Ariel.(przyp.wydawcy)
Składniki na 4 porcje:
- 2-3 duże łyżki butarisu lub klarowanego masła
- ok. 750 kg chudej wołowiny, najlepiej od kości (udziec, łopatka, rostbef, krzyżowa), powinna być bardzo dobrej jakości, cielęcina się nadaje, ale nie będzie tak aromatyczna
- 4-7 goździków (w zależności, jaki stopień natężenia goździkowego aromatu lubicie, ale zapewniam, że przy 7 aromat jest i tak ledwo wyczuwalny
- sól, czarny pieprz (najlepiej grubo mielony)
- woda do podlewania mięsa, najlepiej przefitrowana
1. Mięso myjemy i dokładnie osuszamy. Oczyszczamy z błon, ścięgien, kroimy w dużą kostkę (ok. 2x2 cm) lub kawałki.
2. W szerokim garnku o grubym dnie (ważne!) lub gęślarce rozgrzewamy tłuszcz i na sporym ogniu obsażamy mięso ze wszystkich stron, aż osiągnie brązowy kolor; nie powinny się jednak przypalić.
3. Przykrywamy garnek, dodajemy goździki, zmniejszamy gaz na minimalny i wlewamy 1/2 szklanki wody; dusimy pod przykryciem do aż do niemal całkowitego wyparowania wody. Ponownie podlewamy wodą i dalej dusimy. Powtarzamy czynności do czasu aż mięso będzie bardzo, bardzo miękkie, a płyn zredukuje się do takiej samej ilości, jak ilość tłuszczu; trwa to ok. 2-3 h w zależności od jakości wołowiny. Pod koniec gotowania dodajemy sól i pieprz do smaku.
4. Podajemy z gotowanymi ziemniakami lub makaronem i wyrazistą sałatką.
Polecam doskonały przepis zięcia sąsiadki! ;)