Strony

czwartek, 11 lipca 2013

Wołowina z goździkami


                Pewnego razu do mojej Teściowej przyszła sąsiadka. Była to bardzo marudna sąsiadka, która przychodziła głównie po to, żeby pytać która godzina. Chociaż w domu miała zegar z kukułką, zegar elektroniczny i wiecznie włączone radio, przeważnie gdy już weszła piętro wyżej (do Teściowej) zapominała, która jest godzina (miała też zegarek na ręce, ale może zapominała na niego popatrzeć), zapominała też po co właściwie do Teściowej szła, więc już w drzwiach pytała o godzinę, ewentualnie jaki mamy miesiąc, albo który dzisiaj jest. Zazwyczaj zapominała również zdjąć z gazu czajnika, który gwizdał potem na cały regulator przez następne pół godziny. 
A ona siadała sobie u Teściowej przy stole i godzinami opowiadała jej o różnych rzeczach, o swoich dziewięciorgu dzieciach lub o tym co dzisiaj robiła, jadła i o czym to zapomniała... I chociaż Teściowa znała sąsiadkę (chciałoby się powiedzieć - jak zły szeląg, ale nie będę złośliwa :D) od niemal 50-u lat, zawsze cierpliwie wysłuchiwała tych historii, od czasu do czasu grzecznie potakując. 
Przyznam szczerze, że te wizyty były dla mnie swoistą udręką, już po kilku minutach starałam się wyłączyć i nie słuchać tych opowieści po raz n-ty, doprawionych lecącymi w tle teleturniejami oraz "Modą na sukces". Aż nagle tegoż pamiętnego "razu" własnym uszom nie wierzę - sąsiadka zaczyna się zachwycać jakimś daniem, które jej zięć Niemiec, czy też jego matka Niemka przygotowali na jakieś tam przyjęcie rodzinne i którym to sąsiadka miała okazję się delektować. I opowiada, opowiada jakie to mięsko było aromatyczne, rozpływające się w ustach, takie dobre, że ona nigdy lepszego nie jadła. 
- A mówię Ci, Helu, jakie to łatwe do zrobienia, nic nie trzeba zapamiętać, tylko tę wołowinę i goździki dajesz i samo się zrobi. 
Ja tym razem chłonęłam ten monolog i zastanawiałam się co to za dziwne (niemieckie*!) połączenie mięsa i goździków (za którymi nie przepadałam) i zero przypraw, poza solą... No, krótko mówiąc - nie widziałam tego. Ale że przepis był dziwny i zapadł mi w pamięć, postanowiłam się przekonać, czy podzielę zachwyt sąsiadki. 
Długo po tej wizycie zrobiłam wołowinę z goździkami na obiad. Robię od tamtej pory regularnie. Zawsze widząc dobrą, młodą wołowinę w sklepie przypominam sobie o wołowinie z goździkami, pamiętam nawet, kiedy ostatni raz ją robiłam. Tak, tego smaku się nie da zapomnieć. 
Zastanawia mnie tylko, jakim cudem właściwie ta zapominalska sąsiadka zapamiętała ten przepis? Cóż, chyba ten niezapomniany smak zrobił swoje... Przekonajcie się sami.

*Całe zdarzenie miało miejsce w zamierzchłych czasach, kiedy jeszcze Prezydentowa mieszkała w Polsce na stałe i za jedyną dobrą rzecz pochodzącą z Niemiec uważała proszek do prania Ariel.(przyp.wydawcy)


Składniki na 4 porcje:

  • 2-3 duże łyżki butarisu lub klarowanego masła
  • ok. 750 kg chudej wołowiny, najlepiej od kości (udziec, łopatka, rostbef, krzyżowa), powinna być bardzo dobrej jakości, cielęcina się nadaje, ale nie będzie tak aromatyczna
  • 4-7 goździków (w zależności, jaki stopień natężenia goździkowego aromatu lubicie, ale zapewniam, że przy 7 aromat jest i tak ledwo wyczuwalny
  • sól, czarny pieprz (najlepiej grubo mielony)
  • woda do podlewania mięsa, najlepiej przefitrowana




1. Mięso myjemy i dokładnie osuszamy. Oczyszczamy z błon, ścięgien, kroimy w dużą kostkę (ok. 2x2 cm) lub kawałki. 
2. W szerokim garnku o grubym dnie (ważne!) lub gęślarce rozgrzewamy tłuszcz i na sporym ogniu obsażamy mięso ze wszystkich stron, aż osiągnie brązowy kolor; nie powinny się jednak przypalić.
3. Przykrywamy garnek, dodajemy goździki, zmniejszamy gaz na minimalny i wlewamy 1/2 szklanki wody; dusimy pod przykryciem do aż do niemal całkowitego wyparowania wody. Ponownie podlewamy wodą i dalej dusimy. Powtarzamy czynności do czasu aż mięso będzie bardzo, bardzo miękkie, a płyn zredukuje się do takiej samej ilości, jak ilość tłuszczu; trwa to ok. 2-3 h w zależności od jakości wołowiny. Pod koniec gotowania dodajemy sól i pieprz do smaku.
4. Podajemy z gotowanymi ziemniakami lub makaronem i wyrazistą sałatką. 
Polecam doskonały przepis zięcia sąsiadki! ;)





wtorek, 9 lipca 2013

Zupa Yokisoba


           Cześć! :) Pamięta mnie ktoś jeszcze? Ja siebie już nie pamiętam. Siebie z ostatniego wpisu na tym blogu. Nie będę wchodzić w szczegóły, powiem tylko, że wtedy nie spodziewałam się, że mogę być znów być i czuć się, jak teraz. Szczęśliwa. Spokojna. Wesoła. Mieć ochotę robić zdjęcia, szukać znów nowych smaków, nie tylko w kuchni, ale i w życiu. To zabrzmi banalnie, ale nigdy nie traćcie wiary, że może być lepiej. 
Piszę te słowa głównie dla siebie. Mnie brakowało tej wiary bardzo, bardzo długo...
           A ze smaków kulinarnych mam dziś dla Was zupę Yokisoba (lub Yakisoba). Zupa ta nieodłącznie już będzie mi się kojarzyć z innym japońskim przysmakiem - suszi. 
Po pierwszym doustnym kontakcie z suszi, zakończonym biegiem z pełnymi ustami "przysmaku" do restauracyjnej toalety, poprzysięgłam sobie nigdy nie tknąć tego czegoś. Jednak suszi mnie przechytrzyło i pewnego razu dostało mi się całkiem gratis, jako dodatek "na spróbowanie" właśnie do Yokisoby, którą niezmiennie i jednostajnie zamawiałam na obiad w zaprzyjaźnionej knajpce wietnamskiej. 
Pamiętam niechęć i jakąś dozę lęku, kiedy patrzyłam na talerzyk z ryżowymi rolkami w glonach i różowy pasek łososia, boleśnie surowy, reprezentujący saszimi. 
Przemogłam się i zjadłam, wbrew wcześniejszej odrazie, chyba tylko dlatego, żeby nie sprawić przykrości właścicielowi, który stał nade mną z nieustającym i najszerszym z możliwych uśmiechów i w półukłonach nalegał, żebym jednak zjadła. ;) Zjadłam. 
A potem już zawsze przed Yokisobą zamawiałam mały zestaw suszi na przystawkę. 
Dla mnie ososbiście Yokisoba i suszi to kombinacja idealna. 


Składniki na ok. 3-4 mniejsze porcje lub 2 duże
Sos yokisoba, który będzie bazą do zupy:

  • 5 łyżek sosu sojowego
  • 2 łyżki sake (można pominąć)
  • 3 łyżki wina mirin (japońskie wino ryżowe)
  • 4 łyżki sosu worchestershire
  • 2 łyżki cukru trzcinowego
  • 1/2 łyżeczki czarnego pieprzu
  • 1-2 łyżki oleju sezamowego
Można przygotować więcej sosu, zapas przechowujemy w lodówce do 3. mscy.

Zupa:

  • 200-300 g makaronu jajecznego lub japońskiego ramen
  • 700 ml bulionu drobiowego
  • 1 duża pierś kurczaka pokrojona na cieniutkie, duże plastry
  • 2 ząbki czosnku, posiekane lub starte
  • 2-3 łyżeczki drobno startego imbiru
  • szczypta płatków chili
  • 2 łyżki oleju
  • kilka grzbków mu-err, wcześniej namoczonych i przekrojonych na 2-3 części
  • 10-15 g wakami, wcześniej namoczonych i odsączonych
  • 1 średnia cebula, pokrojona w półkrążki
  • 1 mała marchewka, pokrojona w ukośne plastry
  • 1/4 małej kapusty pekińskiej, pokrojonej w grube paski lub 2-3 pak-choi
  • 1 średnia cebula, pokrojona w półkrążki
  • garść kiełków fasoli mung lub sojowych

Do dekoracji:

  • grubo posiekana zielona cebulka (gruby szczypior z małymi, białymi cebulkami - wyjaśniam, bo często mam pytania w komentarzach: "A co to jest zielona cebulka?")
  • siekana zielona papryczka chili (niekoniecznie, zupa powinna być łagodna, ale ja lubię)
  • odrobina kolendry
  • marynowany imbir (jeśli lubicie)



1. Składniki sosu wymieszać. Makaron ugotować, zahartować i odstawić. Bulion zagotować, wrzucić mięso i grzybki mu-err, pozostawić na małym ogniu. 
2. Jeżeli mamy pak-choi zamiast kapusty pekińskiej, najlepiej przed dodaniem do zupy pokroić ją na grube kawałki i obsmażyć na silnym ogniu przez 3 minuty na małej ilości oleju, doprawić solą i pieprzem.
3. Rozgrzać patelnię, wlać olej, wrzucić czosnek i imbir, płatk chili i smażyć 2 minuty. Wlać sos, dokładnie wymieszać, smażyć (gotować) minutę.
4. Do bulionu z mięsem dodać sos z patelni i marchewkę, gotować 5 minut. Dodać wakami, cebulę i kapustę lub obsmażoną pak-choi, spróbować i ewentualnie doprawić solą, pieprzem lub sosem sojowym. Gotować jeszcze ok. 4-5 minut. 
5. Do miseczek włożyć makaron, zalać gorącą zupą. Smacznego! :)